Rejs po Wyspach Kanaryjskich: Teneryfa, La Palma, El Hierro, La Gomera – raport pełny, całościowy

Opublikowane przez Kinga w dniu

Ęgry Kanary, nasz rejs

Ęgry Kanary, nasz rejs

Teneryfa

Teneryfski księżyc delikatnie pieścił swą łuną wilgotny plastik pokładu, gdy z bagażami władowaliśmy się do portowego baru, celem konsumpcji paru kufli Dorady. Mała knajpka nie tylko przeszła test piwny, ale i test kalmarów, więc uznaliśmy, że Teneryfa odfajkowana i następnego dnia z rańca można opuścić port.

Nazajutrz teneryfskie słońce delikatnie muskało swymi promieniami wilgotny plastik pokładu, gdy władowaliśmy się weń z zaopatrzeniem żywnościowo-trunkowym. Adam i Ewa (wówczas jeszcze bez jabłka, węża i grzechu) + Monia popłynęli łódeczką do Santa Cruz de Tenerife, a my w międzyczasie oddajac się w bezlitosne i omylne ręce GPSa, po wielu kółkach, oddaliśmy wynajęty samochód i zrobiliśmy szybki sajtseeing.

Santa Cruz de Tenerife, Teneryfa

Santa Cruz de Tenerife, Teneryfa

Zahaczyliśmy o pchli targ, odbywający się co weekend w przybrzeżnej części miasta, ale powstrzymałam się od kupna jakże atrakcyjnych gadżetów, takich jak ładowarki do nokii z 1997 roku czy sedesu. Brakowało tylko używanych protez, a pewnie, jakby dobrze poszukać, to by się znalazły.

Wypłynęliśmy. Morze było całkiem spoko, a ja tylko modliłam się wewnętrznie, co by takie pozostało – po 2,5 miesięcznym rejsie po Morzu Północnym uważałam się za z lekka wyczuloną na fale powyżej 2 metrów. Płynęliśmy aż do wieczora, przy akompaniamencie grupki delfinów.

Okazałam się nie aż tak wyczulona na fale, bo pierwsze mdłości pojawiły się w niemoim wykonaniu. Co poniektórzy rozsiali więc za burtę nieco karmy dla żółwi, jeden z nich nawet nam odmachał płetwą, ale zbyt szybko, żeby cyknąć zdjęcie.

La Palma

Om

Om

Dotarliśmy na La Palmę podczas siesty. Home sweet home! Ucałowałam keję na klęczkach, pomachałam rozgwieździe opalającej się w porcie na kamyczku i poszliśmy sobie na La Placeta by uzupełnić utratę żywnościową karmy dla żółwi i podładować się ruską sałatką i piwem Dorada. Po kostce brukowej, tzn wulkanicznej, głównej ulicy, dreptało kilkaset turystów z zacumowanego w porcie wycieczkowca. Zgarnęliśmy też chyżego młodzieńca Arona,  czytelnika lapalma.pl, który już od paru dni starannie skanował wyspę, a szczególnie jej górskie zakamarki. Jego obecność przyspieszyła przy okazji rozwiązanie pewnych niesnasek co do rozkładu kajut. Obok przycumowała druga polska załoga, jednak była zbyt zajęta konsumpcją własnego alkoholu, by znaleźć cenny czas na dołączenie się do naszej pokładowej fiesty.

Poranek, kierownica w dłoń i w swoim żywiole rozpoczęłam proces zapoznawania szanownej wycieczki z najpiękniejszą wyspą Wysp Kanaryjskich.  I jakoś tak się stało, że w samochód w Santa Cruz wsiedli jedni ludzie, a wraz z wzrostem metrów nad poziomem morza, gęby coraz im się bardziej rozśmiewały, a kiedy już dotarliśmy na Roque de Los Muchachos, to wychodziła z auta rozchichrana grupa wesołków, której momentami ze śmiechu trudno było wyłapywać rzadkie na 2,500 metrów n.p.m powietrze. Czary-mary, La Palma 🙂 Pomyślałam wówczas, japierdziu, ale mają sprośny humor, współtowarzysze podróży. Och, ja naiwna, to dopiero był pierwszy atom główki szydła, które zaczęło wychodzić z wora.. tfu, worka.

Ze szczytu zjechaliśmy na samo zero i nastąpił moment chilloutu. Zebrane z podłogi szczęki zabraliśmy potem do restauracji La Vitamina w Los Llanos de Aridane, by odwiedzić Sabinę, która mimo gorączki tolerowała dzielnie nasze śpiewy gitarowe, za co bardzo jej jesteśmy wdzięczni.  Podobnie wdzięczni jesteśmy za to, że jakoś się tak złożyło, że miała pod ręką polskie śpiewniki szantowe.

Następnego dnia zaliczyliśmy las wawrzynowy i prysznic pod wodospadem, kąpiel w naturalnym basenie, zgubienie i odnalezienie się Maćka, aby wieczorem, ledwo, na styk przed zachodem słońca, zdążyć wejść na wulkan Teneguia, gdzie wiało tak, że gdyby ktoś grał na szczycie w golfa, mógłby trafić do dziurki na Gran Canarii, a ptaki nie muszą uczyć się latać, bo wystarczy, że podskoczą w górę. I choć winę za wiatry próbowaliśmy zwalić na ciecierzycę,  to było już po ptokach – trzeba ruszać na El Hierro. Przed nami drugi co do długości kawałek do przeżeglowania, a ciecierzycowe wiatry średnio sprzyjające.

El Hierro

La Restinga People

La Restinga People

Wypłynęliśmy, pokarmiliśmy dalej żółwie i dotarliśmy do mikroportu w La Restinga. Liczba mieszkańców tej mieściny na 2011 rok – 547. La Restinga znana jest z aktywacji podwodnego wulkanu, który nadal pluje sobie lawą, wyrzucając nad wodę tzw piroklasty, które localsi nazywają Restingolitas;  to najbardziej południowo wysunięty kawałek  archipelagu Wysp Kanaryjskich.  Mały rybacki porcik, bez prądu, bez wody, bez niczego – może Kononowicz tu był?

Alejandro

Alejandro

Szybko zaznajomiliśmy się z lokalną florą i fauną. Czem prędzej naszym przyjacielem stał się beztelewizorowy, bezinternetowy, ale już od aż 3 dni komórkowy dredziarz Alejandro, którego maksyma to – „dzień bez uśmiechu, to dzień stracony”. Jak widać na załączonym, zresztą, obrazku.

Ale ciecierzyca nie miała litości. Wiatr hulał tak, że lokalni rybacy pytani o pogodę na morzu, wydymali policzki w „ufff” i kręcili negująco głowami. No dobra, chyba wiedzą lepiej. To zostaniemy tu jeszcze chwilę.  Prysznic pod kranem w knajpie i damy radę. Wzięliśmy  autobus – ostatni koło 16.00 – i chociaż zobaczymy sobie stolicę, Valverde.

Valverde kontrastuje swym byciem w chmurze z surowym, lawowym krajobrazem La Restinga. Ładnie. Grzecznie pozwiedzaliśmy, zabraliśmy się ostatnim busem o 18.00 z powrotem i do portu.

W porcie zawinął Szwedzki trójmasztowiec Alva, chroniąc się przed wiatrem. Zobaczymy jak z tą pogodą następnego dnia rano…

Tymczasem następnego dnia rano rybacy wydymali policzki w takie samo „uff” i kręcili identycznie głowami. No to prysznic w kranie w barze. Nasze kręgi znajomości w La Restinga zataczały coraz szersze koła i prędko zaczęliśmy się czuć jakby częścią krajobrazu portu. Ludzie witali nas, jakbyśmy byli tam od miesięcy.
Poszliśmy odwiedzić Alvę, a tam niespodzianka, bo po żaglowcu oprowadził nas Krzyś, taki prawdziwy polski, kochany Krzyś. Dziękujemy!

El Hierro

El Hierro

Potem zrobiliśmy sobie koncert na bęben, butelkę, trzepaczkę do jajek i solniczkę.

Jako, że była sobota, to autobusu już nie było w ogóle, tymczasem z wizją pozostania uwięzionymi na końcu świata postanowiliśmy zwiedzić go i jednak wynająć samochód. Najbliższe biuro z samochodem na 7 osób – na lotnisku, czyli dokładnie z drugiej strony wyspy. Jako delegacja i z poczuciem misji, założyliśmy koszulki supermanów na klaty i stopem dojechaliśmy najpierw do Valverde, a potem na lotnisko, co zajęło nam kilka godzin. Z powrotem, zgodnie z prawem karmy, odwieźliśmy stopem jakiegoś gościa do La Restinga.

Trofeum w postaci samochodu załadowaliśmy mydłem, szamponami, grzebieniami, golarkami i ręcznikami i pojechaliśmy w góry, gdzie wśród choinek wzięliśmy grupowy koedukacyjny prysznic w jedynym publicznym prysznicy na wyspie. Czyści, świezi … wróciliśmy do utęsknionego La Restinga i wyprzytulawszy Alejandro, poszliśmy spotkać się na pokładzie jachtu naszego z Krzysiem, dla którego chwila konwersacji była odpoczynkiem dla języka połamanego od gadania po szwedzku. I tu błędem była konsumpcja soczewicy, bo następnego dnia wiało dalej, a rybacy dalej wydymali policzki.

Nazajutrz wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy, kurde, późno, zwiedzać. Ze szczytu obejrzeliśmy panoramę el Hierro, potem oglądaliśmy, jak localsi grają w kule i przejechawszy przez Frontera dotarliśmy do najmniejszego hotelu na świecie – oficjalnie wpisanego do Księgi Rekordów Guinessa.  Nieśmiałymi kroczkami nadeszła chwila pożegnania z Aronem, który, jak się okazało, niewiele z nami przeżeglował po wodzie, a jednak wracać na Teneryfę już promem musiał i siedzenie w Restinga nie było z tym planem zbyt kompatybilne.

Następnego dnia pojechaliśmy, kurde, późno, dalej zwiedzać, a Arek pozostał na pokładzie pilnować, czy wszystko równo i pod kątem prostym. My natomiast postanowiliśmy pojechać jeszcze bardziej na koniec świata, niż La Restinga – dosłownie wręcz. Na cycku Orchilla, w gminie El Pinar, znajduje się latarnia morska Faro de Orchilla, zdobiąca historyczne miejsce znane już z antycznej kartografii. Francuzi ustanowili południk 0 w tym punkcie, będącym wówczas końcem znanego świata, w roku 1634; ale mało oryginalni byli, bo przed nimi zrobił to już Ptolomeusz.

Objechaliśmy wyspę wte i wewte aby, zgodnie w umówionym terminem, zwrócić samochód na godzinę 17.30 i wziąć ostatni autobus do La Restinga o 18.00, tym sposobem zamykając naszą herreńską przygodę. Zdecydowaliśmy wypłynąć dnia następnego niezależnie od przeciwności pogodowych i wydętych policzków rybaków, byleby przenieść się już w jakieś miejsce z wodą i prądem. Ale zapierające dech w piersiach, torsach, śledzionach i trzustkach widoki spowodowały, iż spóźniliśmy się 15minut do biura, gdzie wynajęliśmy samochód. A babeczki wewnątrz niet. Dzwonimy i pani mówi, że będzie o 18.00. To, co miało być końcem przygody, zamieniło się w początek innej.

No to jest nas 5 osób i musimy jechać stopem. Zimno i wieje i niezbyt radośnie sobie dygoczemy. Stanęliśmy na wylotowej i na ogrzanie nabyliśmy butelkę rumu miodowego – Ron Miel Mulato. Czas potrzebny na opróżnienie butelki nie zaowocował żadnym stopem. Poszliśmy po drugą i trzecią butelkę. Nie przyciągnęła ona mocami magicznymi żadnych potencjalnych transporterów, natomiast nam czekanie stało się istotnie dużo lżejsze, śpiewsze i chichrająco-zdrożne. Gdy Maciej and Ewa zniknęli po następną, nagle coś nam się zatrzymało, skorzystaliśmy więc z okazji, zwinęliśmy ichniejszy plecak aby nie pozostawiać dobytku bez opieki i wsiedliśmy we trójkę, zostawiając zakupowiczów na pastwę losu.

Zgarnięci zostaliśmy przez miłego pana, który po 10 sekundach przewożenia śmiejących się nieco zanadto podejrzanie stopowiczów przyznał, że zaiste rum jest dobry na wszystko i wypluci z samochodu zostaliśmy w połowie drogi do La Restinga. Siedliśmy i czekaliśmy dalej z wysuniętymi kciukami na odrobinę szczęścia, a z nudów dokończyliśmy rum. Siedzieliśmy wieczność, aż tu nagle zbliża się jakieś czerwone błyszczące umca umca i parkuje przed nami, a ze środka słychać niezbyt ciche i dyskretne: „QUE PASAAAAAAAAAAAAAA, RON MIEL!” – wykrzykiwane śmiechowym głosem do złudzenia przypominającym głos Macieja, a jako podkład do jego wokalu zloopowanie w nieskończoność „hi hi hi hi hi” w wykonaniu  Ewy.

Z punktu widzenia kogoś, kto stałby przy drodze podczas naszego przejazdu, słychać byłoby nas tak: „umc umc ron miel umc umc ha ha ha ha UMCA UMCA IIIIIHAAAAA RON MIEL HA HA HA HA AMIGOOOOO UMCA UMCA iiiihaaaaaaa umc umc hi hi hi….” – i tym stylem zjechaliśmy pięcioosobowym pojazdem do la Restinga – sześć osób i pudel.

W porcie natknęliśmy się na Krzysia z trójmasztowca ze szwedzkim bufetem, w barze tańczyli wszyscy ze wszystkimi i wszystko, postanowiłam dostarczyć na imprezę djembe i tym sposobem w pewnym momencie przypomniałam sobie w przypływie mikrotrzeźwości o istnieniu Arka, który czekał na nas wkurzony na pokładzie – nagotował, nasprzątał, nazałatwiał, naczekał, a my tu bezczelnie się spóźniliśmy, i to nawaleni. Proces przeprosin i udobruchania przeszedł względnie gładko i chyba ostatecznie zostaliśmy rozgrzeszeni – przepraszamy, Arku 🙂 Co działo się dalej, przyzwoitość każe mi przemilczeć, a dociekliwych zapraszamy na następny rejs.

La Gomera

Port Valle Gran Rey

Port Valle Gran Rey

Skacowani nazajutrz jakimś cudem wypłynęliśmy i to nawet nie koślawo. Po parunastu minutach byliśmy wszyscy mokrzy od fal rozbijających się na pokładzie. Prędko ochotnicy przystąpili do energicznego karmienia żółwi. Z sześciu osób, operatywne były trzy – ja nie. Przeszliśmy sobie więc do komór hibernacyjnych i obudziliśmy się dopiero na planecie La Gomera. Fale były fajne, ale zdecydowanie za duże na dobre samopoczucie 🙂 Dziękuję niniejszym Moni, Arkowi i Adamowi za dzielną nad nami opiekę i darowanie naszych wacht.

Na Gomerze doładowaliśmy zbiornik wody i paliwa i było tak cudownie wziąć sobie prysznic i pozmywać naczynia w więcej niż połowie przydziałowej szklanki H2O. Zatrzymaliśmy się w Valle Gran Rey, miejscówce o hipisowskim klimacie – uwaga na nisko latające dredy.  Zakąsiłam almogrote, pastą serowo-paprykową, Arek nakupił ryb tanich jak barszcz i wyrąbani podróżą, porobiliśmy sobie rytualne nic. W nocy zaczaił się na mnie strażnik portowy, który zaoferował przejażdżkę kulturoznawczą po mieście, z oferty skorzystałam, została mi polecona zupa z rzeżuchy (to na następny raz), zostałam odstawiona i Monia nastawiła budzik na piątą rano, coby płynąć o tej godzinie na Teneryfę. Nikt nie wierzył jednak, że ktokolwiek w ogóle wstanie, by ten budzik w ogóle zgasić.

Budzik zadzwonił niepokornie o czwartej. Nie tylko wstaliśmy z Adamem go zgasić, ale uznaliśmy, że sobie we dwójkę poradzimy sami z wypłynięciem. Amen.

Przepłynęliśmy obok Los Organos (nie mylić z Los Penisos),  kolumn bazaltowych, powstałych w wyniku powolnego ostudzania się lawy, które w dokładnie takiej formie ponoć występują tylko w dwóch miejscach na Ziemi. Takie tam pionowe rury, przypominające organy kościelne. Można je oglądać tylko z morza.

Teneryfa, reaktywacja

Teneryfa

Teneryfa

Teneryfa powitała nas prysznicem i prądem. W Las Galletas zatrzymaliśmy się jeno na noc; pojedliśmy, popiliśmy, odwiedziliśmy polską knajpę. Rano ruszyliśmy oddać łódkę i to był wreszcie naprawdę dobry dzień na żeglowanie – wiatr, spokojne morze i słońce.  Koło 17tej, godzinę przed deadlinem, odstawiliśmy jacht do Radazul i w barze w lustrze spojrzeliśmy na nasze fluorescencyjne skóry na twarzach. Spotkaliśmy znów polską ekipę z La Palmy, która i tym razem była zbyt zajęta spożywaniem własnego alkoholu, by do nas dołączyć.

Została nam na koniec do zobaczenia wisienka na czubku wulkanu, czyli El Teide, najwyższy szczyt Hiszpanii. Minęły już cztery lata od mojej wyprowadzki z Teneryfy i miło było ponownie zobaczyć spiczastego kolosa. W drodze powrotnej przejeżdżaliśmy obok baru La Curva, widniejącego na ostatniej okładce płyty Kazika. Lotnisko zalaliśmy rzewnymi łzami i tu rozdzieliliśmy się – część do Polski, a część Binterem na La Palmę.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio się tyle chichrałam. Nie pamiętam, kiedy miałam wokół siebie tyle chichrających się ludzi. Zapisy na następny rejs otwarte 🙂 A kto chętny, niechaj zalajkuje fajnpejdża na fejsie, tam pojawi się info o następnym rejsie (rym nieplanowany). Jeśli jesteś, drogi czytelniku, zainteresowany, lub masz Twoją ekipę, klawisze w dłoń i pisz.

Fotki autorstwa: Kempi, Monia, Arek, Aron, Ewa i ja.


4 komentarze

ARc'chie · 3 kwietnia 2012 o 17:26

Monika powiedziała, to co ja chciałem powiedzieć (zresztą już prawie jednym głosem mówimy;) i oczywiście dziękuję Kindze za wszystko co dla nas, laików kanaryjskich, zrobiła:)

monia · 3 kwietnia 2012 o 15:50

Będzie co czytać i pokazywać wnukom… (jak się swoich nie dorobię to cudzym, a co?). Kinia, dzięki za opowieść, pięknie to poukładałaś. A wszystkim czytającym przypominam, że bez Kini – jej perfekcyjnej znajomości wysp, zakamarków niedostępnych dla zwykłych turystów, potraw (moja nowa miłość: Mojo) i napoi (oj, pamiętam te pierwsze sześć szocików koloru miodowego, a następnych czerwonego? zielonego? Kinia te melonowe ron miel jaki miały kolor?!) i biegłego władania językiem hiszpańskim – co byśmy zrobili? No co? Niewiele… Już się cieszę na następną przygodę razem! Pozdrawiam. Monia

    Administrator · 3 kwietnia 2012 o 17:43

    Melonowe to nie ron miel… :] to był jakiś sekret pani kelnerki, nie chciała powiedzieć co to 🙂 Thx :*

ARc'chie · 3 kwietnia 2012 o 14:44

jestem pod wielkim wrazeniem 😛

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *