Los Indianos, 2012.

Opublikowane przez Kinga w dniu

Los Indianos 2012

Los Indianos 2012 przy pocztku Calle Real

Pamiętam moje pierwsze Los Indianos… to już 4 lata temu!  Przed pójściem nie wiedziałam zupełnie, co mnie czeka, nikt mi nic nie powiedział, natomiast zaufałam faktowi, że wszyscy mówili o tym dniu istotnie się jarając. Ale to był dopiero początek…

Był to, jak się okazało, specjalny zabieg, mający na celu wgniecenie mnie w fotel.

Polecono mi pójść do sklepu, a polecenie było proste – kupić białe ciuchy. No to przeleciałam w głowie moją szafę i powiedziałam, że po co kupować, przecież mam jakieś kremowe spodnie i koszulkę czy coś. Nie, nie, nie! Jak ja nic nie wiem o życiu! Ach, ci guiris.

W akompaniamencie localsa idę posłusznie do sklepu. Już od paru tygodni sklepiki przy głównej ulicy obwieszone są całe na biało. Patrzę na jakieś bawełniano-lniane dziwactwa, zupełnie nie w moim stylu, spódnicę do ziemi a’la Zwiewna Dziewczynka z Reklamy Margaryny Light. Nie podobają mi się, poza tym zupełnie niepraktyczne, po co mi to?

Nie marudzić! Te mam kupić, tylko mam znaleźć mój rozmiar. No dobra, po bólu – i z lekkim zdziwieniem spoglądam w papierową torbę, z której poza bawełną macha do mnie słomkowy kapelusz, kojarzący się  stylem zbieraczki kukurydzy z Peru z lat 60tych, oraz BIAŁE BUTY. Joder, po co mi białe buty?

Los Indianos 2012

Los Indianos 2012 na Plaza de España

Zaintrygowana, szukam czegoś w necie. Jeszcze nie do końca nawijam po hiszpańsku. Nikt mi nie chce nic powiedzieć. Aaaale.. podobno sypie się talkiem i wchodzi w oczy. Może potrzebuję okularków do pływania?

Dzień Los Indianos, niczym bałwanek idę na autobus z drugiej strony wyspy. Wokół pełno innych bałwanków. Wataha śmiejących się białasów jedzie zakrętasami do stolicy, czas dotarcia, 45minut, dokładnie tyle ile trzeba, żeby zarazić się do kości atmosferą totalnego luzu, radości i ekscytacji. Zbliżywszy się do stolicy, widzę unoszącą się nad budynkami  chmurę pyłu.

Wysiadam i dreptając na Calle Real czuję się dziwnie, bo jestem jeszcze czysta, a całe moje otoczenie jest białe na twarzach.  Wyciągam z plecaka rum Arehucas i colę – zestaw obowiązkowy (opcjonalnie może być mojito).  Podjeżdża samochodzik od Bintera i zaczyna wyrzucać w tłum darmowy talk – łapu capu, kto złapie, ten ma farta… zaczyna się.

Teraz już rozumiem, dlaczego głupim pomysłem byłyby kremowe spodnie i zwykła koszulka. Od razu by było widać, że jestem z innej bajki.

Potem wszystko dzieje się szybko. Wszyscy się sypią, wszyscy się śmieją, wszyscy bębnują, tańczą, piją. Dopiero teraz rozumiem, o co chodzi. O to, żeby dać się ponieść energii osimdziesięciu tysięcy pozytywnych, szczęśliwych i życzliwych osób, dumnych z tego, kim są i gdzie są i które tego jednego dnia nie martwią się absolutnie niczym, co by nie było własnym szczęściem.

Oto fotki z poniedziałku, wykonane przez mojego palmeryjskiego przyjaciela, Israela, zapalonego maniaka fotografa-videowca. Duuużo fotek 🙂

http://www.flickr.com/photos/58293447@N08/sets/72157629429297513/

Doświadczać

Już _nigdy_ nie będę narzekać, że woda na La Palmie jest ZA ZIMNA 🙂

No i tak… po raz pierwszy od 4 lat nie wzięłam udziału w Los Indianos. W tym roku spędziłam je w pociągu, jadąc przez Polskę, na prywatnej krucjacie przypominania sobie, skąd jestem. Owszem, łezka się trochę kręci, ale nie dam się! Każdy może nie martwić się niczym i cieszyć czymś zupełnie nowym i nietypowym, a metoda jest tylko jedna – doświadczać! 🙂 I też można na biało 🙂

Ale, ale!… czujcie się powiadomieni! Szukajcie lotów, rezerwujcie apartamenty, bo… Pamiętajcie:  już w poniedziałek, 11 lutego, Los Indianos 2013! 🙂


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *