Pokochać karalucha
Nie da się. Po prostu nie da się pokochać czegoś tak paskudnego. Zastanawiałam się, skąd się bierze nasza odraza do tych stworzeń, szczególnie do tych tutejszych, wielkich i tłustych. W końcu motylki i ważki, abstrahując od ich ślicznie ubarwionych skrzydełek, też mają czułki, chude nóżki i raczej paskudne odwłoki. Czy gdyby karaluchy były kolorowe, budziłyby większą sympatię? Może, ale mnie się wydaje, że niechęć do tych owadów bierze się raczej z ich stylu życia. Motylek sobie lata na słonecznej polance, przysiądzie tu czy tam, pomacha tymi mniej lub bardziej dekoracyjnymi skrzydełkami i to w zasadzie wszystko. Ważka podobnie – potrzepoce i siada, znowu trochę pofurkota nad powierzchnią wody i znowu gdzieś na chwilę przycupnie.
A kukaracza nie dość, że nie żywi się jak powyższe owady pyłkiem kwiatów, ale g**nem, to jeszcze żyje w smrodzie, wilgoci i ciemności, a wyłania się z nich nocą jedynie po to, żeby wkurzać ludzkość. Na dodatek zapiernicza jak mała wyścigówka, a zagnana do kąta potrafi się nawet unieść w powietrze. I gwarantuję Wam, że najdzielniejszy wojak wrzaśnie, jeśli traktowana właśnie owadobójczym sprayem dziesięciocentymetrowa kukaracza skieruje się ciężkim lotem prosto w jego twarz.
Kiedy przeprowadziłam się na La Palmę, pierwsze kilka miesięcy spędziłam po wschodniej, nieco chłodniejszej stronie, a na dodatek na takiej wysokości nad poziomem morza, gdzie insekty te nie znajdowały optymalnych warunków do rozmnażania- po prostu było tam dla nich za zimno. Za to latem, po zachodniej stronie łańcucha górskiego dzielącego wyspę na dwie strefy klimatyczne, wdepnęłam w karaluszy raj, nic o tym nie wiedząc. W swojej nowej siedzibie zasypiałam z towarzyszeniem odgłosów, które brałam za miłosne zapasy gekonów. Strasznie lubię te zwierzaki, mają mordki i łapki jak dziecięce przytulanki, a w kłótniach o rewir wydają odgłosy jak Kaczor Donald w niemowlęctwie – takie śmieszne pokwakiwanie. Te moje pokwakiwały też, ale były strasznie ruchliwe i sporo hałasowały, bo… polowały na karaluchy, które obejmowały we władanie mój malutki domek, jak tylko gasiłam światło. Tyle że wtedy jeszcze tego nie wiedziałam i spałam beztrosko.
Pierwszego dorodnego karalucha (pewnie trochę niesprawnego, bo znalazłam go na środku kuchni, za dnia i raczej nieruchawego) przykryłam blaszaną miską i trzymałam tak 3 dni, mając nadzieję, że sam z siebie zdechnie. A ten skurczybyk nie tylko, że nie zdechł, ale odpoczął, nabrał sil i zaczął nocami drzeć mordę, wabiąc pobratymców. Pieśń miłosna kukaraczy nieco przypomina cykanie świerszcza. Uwolnił mnie od tego kłopotliwego towarzysza znajomy, który wpadł w odwiedziny i którego poprosiłam o pomoc. Wyśmiał mnie, nazwał kretynką, po czym uniósł miskę i owada rozdeptał.
Na wszelki wypadek zacząłem rozkładać zatem pułapki na karaluchy. To takie tekturowe domki, w których umieszczono jakiś dla karalucha niesamowicie ponętnie pachnący feromon i których podłogę stanowiła pierońsko klejąca powierzchnia. Już następnego dnia znalazłam w jednych z nich spory egzemplarz, przyklejony na mur wszystkimi nogami. Ale żywy!
No i co z tym fantem zrobić? Rozdeptać się nie da, bo mi się cały ładunek przyklei do podeszwy, czekać aż sam zejdzie to jednak trochę niehumanitarne, bo może się męczyć nie wiadomo jak długo. I wymyśliłam… niech to natura sama załatwi.
Domek rozłożyłam, pokryłam resztę klejącej powierzchni mąką, żeby się inne żyjątka nie poprzyklejały, położyłam w ogrodzie, w miejscu zwyczajowych zgromadzeń jaszczurek, cofnęłam się i czekałam, co się wydarzy.
Raptem wystrzeliły ze wszystkich zakątków dziesiątki jaszczurek i wszystkie równocześnie rzuciły się na łakomy kąsek. Nie dojrzałam, która dorwała swój królewski posiłek, bo wszystko odbyło się wręcz błyskawicznie. Kłąb jaszczurek a w następnej sekundzie pusty kartonik posypany mąką. I tylko przyklejone nóżki się ostały.
Następne spotkanie trzeciego stopnia odbyło się niedługo później. I na zawsze zostanie w mojej pamięci.
Właściciel posiadłości, na której terenie stał mój domek, musiał na kilka miesięcy wyjechać i zostawił całe gospodarstwo pod moją opieką. Miałam zadbać o piękny, wypielęgnowany ogród, pełen ozdobnych drzew i kwiatów oraz o elegancki, choć niewielki basen. Jak wygląda basen, każdy wie, ale rzadko kto orientuje się, jaka to robota utrzymać go w czystości. Codziennie trzeba wyławiać liście, owady i jaszczurki i choć filtry włączają się same o określonych godzinach, to jednak trzeba kontrolować poziom chloru, żeby nie rozmnażały się glony, jak i regularnie czyścić filtry, znajdujące się w maszynowni – niewielkim pomieszczeniu poniżej zbiornika. Robi się to dość łatwo, trzeba jedynie przełożyć kilka wajch, żeby woda nie wracała do basenu, ale w odwrotnym kierunku przemywała urządzenia, kierując się na zewnątrz, do ogrodu, a potem uzupełnić ubytek wody i chloru. Pewnego późnego popołudnia, kiedy stwierdziłam, że siła czyszcząca filtrów już nieco osłabła, postanowiłam dokonać operacji. Otworzyłam drzwi do maszynowni, pochylona wlazłam do niej i już wyciągałam rękę, żeby przełożyć pierwszą wajchę, kiedy poczułam na sobie spojrzenie. Tak jak piszą w książkach, kiedy raptem bohater wie, że ktoś go obserwuje. No więc ja też tak poczułam i rozejrzałam się, żeby znaleźć źródło owego dziwnego wrażenia. I zamarłam… Obserwowały mnie dziesiątki tłustych karaluchów siedzących na wszystkich ścianach pomieszczenia. Nie wrzasnęłam tylko dlatego, że przestałam oddychać. Powolutku zaczęłam się wycofywać do wyjścia myśląc równocześnie:
„Jeśli któraś ruszy choć czułkiem, to umrę na miejscu. Albo zwariuję…”
Nie ruszyły. Jak już zatrzasnęłam drzwi i odzyskałam umiejętność myślenia, wkurzyłam się. No przecież te filtry muszę wyczyścić!
Wróciłam uzbrojona w broń chemiczną małego zasięgu i pierwszy ładunek wpuściłam przez dziurkę od klucza. Odczekałam pół godziny i następną chmurę gazu bojowego walnęłam przez lekko uchylone drzwi. Po czym zamknęłam je na całą noc. Następnego dnia w maszynowni nie znalazłam ani jednego martwego karalucha. Wycofały się spryciarze na z góry upatrzone pozycje gdzieś wzdłuż biegu rur pod basenem. Od tego czasu filtry czyściłam tylko w samo południe, kiedy prawdopodobieństwo natkniecia się na te potwory było minimalne. Niedługo potem właściciel wrócił, a ja poszukałam sobie innego miejsca do życia, bo karaluchy zaczęły mi wyłazić nawet z kratki pod prysznicem, a gospodarz nie uważał, by stanowiło to jakikolwiek problem.
Po kilkunastu latach na wyspie przyzwyczaiłam się do tych paskud. A przede wszystkim nauczyłam się, jak się bronić przed ich towarzystwem. Wszystkie szpary i wolne przestrzenie między rurami a ścianą trzeba zagipsować, do dolnej ramy drzwi wejściowych przykleić pas gąbki, przelewy w umywalkach i wannie, które mają chronić przed zalaniem, są u mnie zatkane na amen (wolę ewentualną powódź niż karaluchy), kratki kanalizacyjne na patio zatykam drucianą siatką. Odradzam używanie klejących pułapek, bo włażą do nich też jaszczurki i gekony. Jednego odklejałam chyba ze 3 godziny. Jak mi mimo wszystko jakaś kukaracza wlezie to domu, to dostaje laciem w łeb, a te, które nocami pałętają się na chodnikach Los Llanos i mają nieszczęście przebiec mi drogę, ale niewystarczająco szybko, biorę pod buta i tylko ciche „chrrrup!” mówi, że jest o jedną mniej.
Sabina
1 komentarz
santacruz · 4 listopada 2022 o 20:20
Kocham, fantastyczny rozwój postaci